fbpx
Czas wolny

Nigdy nie lubiłam grać pięknych, mądrych, szlachetnych… – rozmowa z aktorką, Beatą Schimscheiner

Beata Schimscheiner
Na zdjęciu Beata Schimscheiner, fot. Magdalena Siry

Od kiedy chciałaś zostać aktorką?

Beata Schimscheiner: W dzieciństwie, gdy pytano mnie, kim chcę być w przyszłości – pielęgniarką, nauczycielką, ekspedientką, krawcową, zawsze odpowiadałam „nie wiem”, bo się wstydziłam powiedzieć, że chciałabym być aktorką. Nie wiem też, skąd to się we mnie wzięło, bo urodziłam się na Śląsku, nikt z mojej rodziny, ani nawet znajomych rodziny, nie miał nic wspólnego z pracą w kulturze. Moi rodzice nie chodzili też nigdy do teatru. Ja sama dopiero w liceum poszłam pierwszy raz, więc nie wiem kompletnie, skąd wzięło się we mnie przeświadczenie, że to jest właśnie coś dla mnie. Gdy w szkole średniej ujawniłam się już ze swoimi marzeniami, bo wcześniej wstydziłam się afiszować z tak nieosiągalnymi mrzonkami, usłyszałam od ojca: „A po co ty tam pójdziesz? A nie wiesz, jacy się chcieli dostać i się nie podostawali?” Za to mama mnie wspierała. Mówiła: „A pewnie, próbuj! Dlaczego nie?” No to pojechałam na te egzaminy.

Sama się przygotowywałaś?

B.S.: Ta moja droga do aktorstwa od początku była zawiła. Jak już wspomniałam, ojciec skutecznie mnie od tego odwodził, więc uległam trochę tym jego obawom i pomyślałam, że na wydział dramatyczny pewnie się nie dostanę, więc wybrałam lalki i Białystok. Wtedy tamta szkoła uchodziła za najlepszą od. Przygotowywałam się w kółku teatralnym w Pałacu Młodzieży w Katowicach. Dostałam się, ale gdy poznałam środowisko studentów, okazało się, że wszyscy robią odwrotnie – najpierw próbują dostać się na wydziały dramatyczne, co w moich czasach możliwe było tylko do 24. roku życia, a jak się im nie uda, to dopiero wtedy wybierają lalki. Ewa, koleżanka z akademika, która wtedy była na czwartym roku, powiedziała mi: „Zwariowałaś? W ogóle nie zdawałaś na dramatyczny?!”. Zachęciła mnie, wręcz zmusiła, by próbować do Krakowa. Zaprzyjaźniłyśmy się też na tyle, że pomogła mi się przygotować do egzaminów. To dzięki niej zdawałam i szczęśliwie się dostałam. Po trzydziestu latach znalazłyśmy się na Facebooku i podziękowałam jej za to, że wpłynęła wtedy na moje decyzje. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ten rok w Białymstoku był świetny. Atmosfera szkoły, koledzy i zajęcia, które niebywale rozwijały wyobraźnię. Umiejętności zdobyte na zajęciach z animacji przedmiotem niejednokrotnie wykorzystywałam w późniejszym życiu zawodowym, jak w ostatniej „Iwonie,…”

W tym spektaklu grasz tytułową Iwonę, czyli pannę na wydaniu.

B.S.: Tak. (śmiech) Ale teraz świat się zmienił, panny na wydaniu mają nawet 80 lat i więcej. Pojęcie „stara panna” się aktualnie dziś już nie sprawdza, nie ma już starych panien, są co najwyżej – panny, o przepraszam dzisiaj się mówi – singielki. Dodatkowo, teatr jest takim miejscem, w którym ja, 54-letnia aktorka, mogę zagrać Iwonę. Mimo że świat się zmienił, oczywiście zaskoczyło mnie to. Szłam na próbę, wiedząc, że jestem w obsadzie i mówiłam, żartując do koleżanki: „Jagódka, my to będziemy ciotki. To sobie super pogramy”. A tu taka niespodzianka. Jeszcze reżyser spytał mnie, czy się zgadzam. „Czemu mam się nie zgadzać, niech będzie wyzwanie” – pomyślałam i się zaczęło. Współcześnie teatr robi się na wiele sposobów, najrzadziej już chyba klasycznie – tj. biorąc dramat z półki i po prostu go wystawiając. Dokonuje się różnych przekształceń, dialogowania z tekstem i formą. 

“Iwona, księżniczka Burgunda” w reż. Cezarego Tomaszewskiego, fot. Klaudyna Schubert.

Podobają Ci się zmiany, jakie dokonują się w sferze estetycznej w teatrze?

B.S.: Często słyszę od ludzi: „A co to za pomysły, a na co te ekrany na scenie, a po co tyle udziwnień?”. A przecież teatr też się musi rozwijać. Nie możemy nie dostrzegać tego, że wszystko się dookoła zmienia. Dobrze jest czerpać inspiracje dla teatru z różnych miejsc, innych sztuk. Dlatego trzeba pozwolić się temu dziać. Gdyby teatr się nie rozwijał, nie szukał, nie eksperymentował, nadal byśmy stali na koturnach i razem z chórem mówili teksty Sofoklesa. Kiedyś Krystian Lupa był awangardowy, a dziś już, patrząc na przemiany, jakie zaszły w teatrze w ostatnich dziesięcioleciach, możemy uznać go za klasyka. Oczywiście nie wszystkie próby rewolucjonizowania teatru są udane, ale próbować trzeba. I tak widzowie zweryfikują, czy sposób myślenia danego reżysera jest warty tego, by się nad nim zatrzymać, znaleźć coś dla siebie. Wielkie rzeczy bronią się same, a inne warto traktować jak próbę. Wychowałam się w metodzie pracy w stylu „Pani wejdzie na scenę, usiądzie z lewej i powie”. Nie było rozmów o tym, dlaczego z lewej i dlaczego mam akurat siedzieć. A teraz młodzi reżyserzy przychodzą, robią z nami improwizacje i patrzą, jakie dajemy propozycje. Praca aktora uległa dzięki temu przemianie – częściej niż kiedyś bywa ona twórczą współpracą. Cieszę się, że teatr się zmienia w ten sposób. Bardzo jestem otwarta i zainteresowana tym jego coraz to nowszym kształtem, bo lubię eksperymenty. 

Opowiedz o sytuacji, w której miałaś największą tremę.

B.S.: Gdy byłam 30-letnią aktorką, robiliśmy „Pana Jowialskiego”. Szambelanową miała zagrać wtedy Anna Seniuk. Ale mogła być tylko na próbach dwa tygodnie przed premierą. Dyrektor więc wymyślił, że ja będę tą dublerką. Nie mogłam pojąć, czemu ja, bo przecież są aktorki w wieku Anny Seniuk. Ale z dyrekcją się nie dyskutuje. I zaczęłam pracować, ale dla mnie, takiej młodej, wciąż stawiającej niepewne kroki w zawodzie, wyjście przed Anną Seniuk i pokazanie jej, co przygotowałam, było największym stresem w moim życiu zawodowym. Anna Seniuk, ikona aktorstwa, specjalistka od Fredry. Myślałam, że zemdleję albo umrę. Ale ta ikona okazała się wspaniałym i cudownym człowiekiem. Skoro więc wtedy mogłam grać dwa razy starszą, to teraz mogę grać jako dojrzała kobieta dwudziestoparoletnią niby Iwonę. 

Dlaczego „niby”? Opowiedz, jaka jest ta Wasza Iwona?

B.S.: Cezary Tomaszewski spojrzał na Iwonę poprzez agresję wobec słabości. Iwona jest ofiarą, ale w pojęciu ogólnym. Kryją się w niej wszystkie typy ofiar. To nie jest tylko kobieta. To może być człowiek napadnięty w tramwaju czy też setki małych i większych momentów, w których stajemy się ofiarami. Jesteśmy świadkami jej traumatycznego snu. Przeżywa go ileś razy, w związku z czym, chociaż Iwona nie mówi, ma możliwość wyrażania się – właśnie przez emocje. Śniąc coś przykrego, człowiek płacze, wzdycha, krzyczy, śmieje się, robi różne rzeczy i takie środki wyrazu dał tu Iwonie reżyser. Tymi narzędziami Iwona komunikuje się ze światem. 

Doszły mnie słuchy, że nie znosisz przegadywać tekstu „na sucho”. Co to znaczy?

B.S.: To prawda. (śmiech) Przegadywanie na sucho to tak bez emocji. Po prostu mówisz tekst. Często w teatrze pada propozycja (sama często to proponuję): „Przegadajmy sobie na sucho tekst”. Zaczynamy i mnie dosłownie po kilku kwestiach już wchodzą emocje, już ryczę, gdzie mam ryczeć. Zastanawiałam się, skąd to się bierze. I doszłam do wniosku, że po prostu zapamiętuję tekst właśnie przez uczucia. Gdy układam w sobie jakąś rolę, to wiadomo, że jest to psychiczna układanka, właśnie złożona z emocji. One sprawiają, że mówimy konkretne rzeczy, a nie odwrotnie. Myślę, że do tego można dorzucić fakt, że jestem kobietą. Kobiety lepiej niż faceci zapamiętują różne sytuacje, ponieważ zapamiętują towarzyszące im emocje. Mężczyźni często w ogóle nie pamiętają rzeczy z przeszłości, które im wypominamy. (śmiech) No i tak też pewnie jest z tym moim powtarzaniem tekstu. Muszę mieć emocje, by go sobie przypomnieć. A koleżanki i koledzy się śmieją, że z „Beatą na sucho to się nie da”. 

Masz jakieś inne, stałe elementy swojej metody pracy?

B.S.: Myślę, że każdy aktor nawet nad różnymi swoimi rolami pracuje podobnie, ale że wiele też zależy od jego indywidualnych cech. Wiadomo, że z tymi postaciami też różnie bywa – z jednymi łatwiej spotkać się przez swoją psychikę, z innymi nieco trudniej. Ale żeby się ułożyć z bohaterką, którą gram, muszę na pewno poznać jak najdogłębniej jej sferę emocjonalną. Taki etap w mojej metodzie jest obowiązkowy. Obserwuję też często ludzi, ich zachowania – w sklepie, tramwaju, na wakacjach. Nigdy nie wiem, kiedy tak podglądana osoba zostanie wyciągnięta z mojej pamięci, by pomóc mi w zbudowaniu roli. Do „Piety” w reż. Zenona Fajfera zainspirowało mnie zdjęcie, ale już nie będę mówić jakie. 

“Kotka na gorącym, blaszanym dachu” w reż. Jacka Poniedziałka, od lewej: Iwona Sitkowska, Beata Schimscheiner, fot. Teatr Ludowy

Opowiesz o roli, w którą trudno Ci było wejść?

B.S.: Właśnie to ciekawe, że role, z którymi miałam największy problem, to te, które też najlepiej pamiętam, bo długo szukałam w sobie przyczyn, dlaczego nie umiałam akurat z tą rolą się ułożyć. Nigdy nie lubiłam grać pięknych, mądrych, szlachetnych. Zawsze wolałam brzydactwa, pokraki, czyli kobiety, które mają dużo trudnych emocji do przeżycia. Są role, które spędzają mi sen z powiek – zdarza mi się budzić w środku nocy i nagle doznawać olśnienia: „Już wiem! To trzeba zagrać tak i tak, bo ona tam czuje to i to”. W moim przypadku, co zresztą ma też wielu kolegów, proces przygotowania roli nie kończy się na czterech godzinach prób w teatrze. Z tą nową postacią w sobie zaczyna się po prostu przez jakiś czas żyć. Gotujesz obiad i myślisz, robisz pranie i myślisz. Czasem wieczorem mówię sama do siebie: „Weź już zaśnij, żeby nie myśleć”. 

Z jakim reżyserem najlepiej Ci się pracowało? 

B.S.: Nie spotkałam jeszcze takiego reżysera, żeby mnie pochłonął jakoś tak, bym mogła opowiadać o tym jak o nieprawdopodobnym czy mistycznym doświadczeniu. Może to dlatego, że chcę dogadać się z każdym reżyserem, bo też uważam, że z każdej pracy aktor może coś dla siebie wynieść. Wiadomo, że z jednymi się próbuje lepiej, z innymi gorzej. Super, jeśli spotykamy się we wspólnym myśleniu czy widzeniu świata, trudniej – gdy muszę grać wizję reżysera, której nie czuję. Ale w takich sytuacjach włącza mi się myślenie, że czego się nie da przeskoczyć, to trzeba obejść. Bo teatr to jest taka zabawa, że im trudniej z czymś się spotkać, tym więcej trzeba pogłówkować, pomierzyć się. 

Wśród znajomych uchodzisz za ciepłą, mądrą i godną naśladowania kobietę. Sama też się tak widzisz?

B.S.: Ciepłą – tak, ale mądrą i godną naśladowania to może nie do końca, ale cieszy mnie, że koledzy tak o mnie myślą. Może to dlatego, że praca jest moją pasją. Zawsze powtarzam córkom i młodym ludziom: „Wykonujcie taki zawód, który lubicie, bo w pracy spędzacie dużo czasu. Gdy w domu się będzie waliło, to zawsze możecie siłę i wsparcie odnaleźć w pracy, w zawodowej satysfakcji. Dzięki ukochanemu zajęciu macie drugą nogę, na której w razie osobistego krachu możecie się podeprzeć”. Ponieważ pracę uważam za moje hobby (nigdy innego nie miałam), czuję się jakbym nie przepracowała ani jednego dnia w życiu. 

Wszystko w niej lubisz?

B.S.: Trudno utrzymać się aktualnie tylko z pracy w teatrze, ale jak się zagrało dziesiątki zawodów, a wykonuje się tylko jeden, to nie ma niespodzianki. (śmiech) W pandemii miałam kryzys. Zastanawiałam się, co mogłabym innego robić poza aktorstwem? Mogłabym zostać ekspedientką. Może to by było też z korzyścią dla takiego sklepu, że aktorkę by mieli na kasie? Zwłaszcza, że nie mam problemu z robieniem różnych rzeczy. Bywało, że okna myłam na budowie, serniki piekłam, sprzedawałam jakieś ciuchy. Zwłaszcza na początku, tuż po studiach było ciężko. Nie było seriali tylu, co teraz – jedynka, dwójka, w Krakowie jedno radio. Trzeba było sobie jakoś radzić. To bardzo nauczyło mnie pokory. 

Jesteś mamą dwóch córek. Przed czym chciałabyś je uchronić?

B.S.: Nie mogę ich uchronić przed niczym. Mogę tylko z nimi rozmawiać, szukać odpowiedzi na pytanie: „co jest ważne?”. My, baby, lubimy się do siebie wygadać. Ostatnio zadzwoniła do mnie znajoma i mówi, że przeprasza, że tak mi truje. Ja na to: „Słuchaj, jak ty wypowiesz te słowa, to ułożysz sobie je w głowie, a potem może nawet znajdziesz pomysł, co robić. Nie rozwiążę twoich problemów, ale zawsze życzliwie cię wysłucham”. Często tyle wystarczy, by ktoś sobie sam pomógł. Podobnie nie uchronię córek, nie załatwię za nie spraw, nie przeżyję. Mogę im mówić, co myślę, co radzę, ale one muszą i tak doświadczyć wszystkiego same. Radziłam im, żeby nie oglądając się na nikogo, wybrały sobie pracę dla siebie. „Jak lubisz warzywa – mówię – i kontakt z ludźmi, to bądź sobą i pracuj w warzywniaku. Nie szukaj zawodu podług gustu rodziców czy innych, tylko siebie. Bo jeśli rzeczywiście kochasz warzywa, znasz się na nich i wiesz, jak je sprzedawać, to twój warzywniak nigdy nie będzie dla ciebie tylko warzywniakiem”. „Nie chcesz kończyć studiów – nie ma sprawy, ale poszukaj sobie zajęcia, żebyś była zadowolona i niezależna. Bo jak będziesz niezależna, zawsze możesz powiedzieć: „dziękuję, biorę walizki i wychodzę” albo „dziękuję, bierz walizki i wychodź”. My kobiety jesteśmy mocne, silne. Często nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy, jak bardzo. Potrafimy być dla siebie niebywale wspierające. Oczywiście są dziewczyny, o których zwykle wszyscy wiedzą, że są podłe i niewdzięczne. Tych się unika jak ognia, wiadomo. Ale uwielbiam kobiety, podziwiam je. Mam dwie przyjaciółki, wiele koleżanek i od lat wiem, że dajemy sobie bardzo dużo wsparcia. 

Myślisz, że w obecnych czasach mocniej odczuwamy tę siłę kobiet?

B.S.: Ależ absolutnie. To się dzieje dlatego, że kobiety stają się właśnie coraz bardziej niezależne. Kiedyś większość kobiet nie pracowało, ich miejsce było w domu, z dziećmi, były uzależnione od mężczyzny. On mógł na wszystko powiedzieć „nie” i robić swoje, a ona co miała zrobić z tymi dziećmi, gdyby się przeciwstawiła, z kim je zostawić, jak sobie poradzić? Dziś coraz więcej kobiet, dzięki swojej niezależności, może mieć dzieci, bo chce. Mogą też te dzieci wychować same, jeśli związek okaże się porażką. Kobiety zyskują siłę tam, gdzie mężczyźni tracą władzę. Oczywiście jest to generalizacja, ale w każdym stereotypie jest ziarno prawdy. Moja córka, Lenka, zrobiła teraz spektakl, którego jeszcze nie miałam okazji zobaczyć. Ale jest to komedia o aborcji. Wcześniej zrobiły z koleżankami spektakl, w którym czytane były pamiętniki dziewcząt i kobiet w różnym wieku. Z tego ułożyła się piękna opowieść o kobiecości. A teraz ta aborcja. Pytam ją: „Ale jak komedię?”. I słusznie mi odpowiada, że żyjemy w tak absurdalnym świecie, że nawet o aborcji, inaczej niż przez karykaturę, trudno mówić. Jestem dumna ze swojej córki, że robi takie rzeczy. Bo została w końcu aktorką, mimo że do 16. roku życia twierdziła, że to na pewno nie to. 

“Wszystko o kobietach” w reż. Pawła Szumskiego, od lewej: Katarzyna Tlałka, Beata Schimscheiner, Marta Bizoń, fot. Teatr Ludowy

Bycie silną kobietą nie bierze się z próżni. Może miała w mamie dobry wzorzec?

B.S.: Nie wiem, czy jestem wzorcem siły dla moich córek, bo każdy nas w życiu gra wiele ról – kim innym jest w domu, kim innym w pracy, wśród przyjaciół itd. Dlatego trudno mi ocenić, czy jestem dla niej wzorcem, ale cieszę się, że jest taka odważna, że podejmuje istotne tematy. Ja nie wiem, czy bym tak umiała, ale ją podziwiam. Jest mądrą, fajną, wrażliwą dziewczyną. Cieszę się, że dorasta w świecie, w którym nagle tak wiele kręci się wokół kobiecości. Dawniej filmy robiło się głównie o facetach i były robione przez facetów. To się zmieniło w ostatnich może 20 latach. 

Masz rolę, której uzdrawiającą moc czujesz?

Mam takich wiele, ale od razu przyszła mi na myśl „Gąska” w reż. Tomasza Obary, dlatego że na co dzień w życiu nie bywam wybuchowa czy kłótliwa. Ale podobnie jak reszta ludzkości, odczuwam złość. I „Gąska” była tym spektaklem, w którym mogłam wywalić z siebie tę całą skumulowaną złość. Mogłam wrzeszczeć, bezkarnie targać Sitkę (Iwonę Sitkowską) za włosy, oczywiście po koleżeńsku i w granicach rozsądku, mogłam być rozkapryszona. Dla mnie to było jak terapia, bo to nie byłam ja, to była Ałła. To pomagało mi rozładowywać skumulowane napięcia i bezkarnie wyrzucać je na zewnątrz. Ałła krzyczała, a Beata wychodziła zrelaksowana z teatru. 

Może dlatego zostałam aktorką, bo byłam zawsze nieśmiałą dziewczyną. Jak się chciałam włączyć do rozmowy w towarzystwie, to temat się już pięć razy zmienił, zanim ja się zdecydowałam zabrać głos. A na scenie to nie jestem ja. To zawsze jest ktoś inny. Gdy jestem w roli, nie zwracam uwagi na to, że wyglądam źle, brzydko, że mam za ciasny kostium. Bo to nie ja. W „Iwonie” Tomaszewskiego też nie muszę się malować, czesać. Ubieram mikroport, luźny kostium i wychodzę na scenę tylko z emocjami. 

Uwielbiam też spektakl „Gdy przyjdzie sen” w reż. Małgorzaty Bogajewskiej. Tam psychicznie jestem moją ciocią Jasią, która zawsze miała brwi wymalowane, oczka-dziurki i koczek. Z tym spektaklem też zresztą wiąże się dla mnie przyjemna historia, gdy ktoś, kto widział mnie na scenie z bliskiej odległości, dopiero po dwóch godzinach rozpoznał, że tamta aktorka i ja tutaj teraz to ta sama osoba. Dla mnie był to wielki komplement. 

Nawet lubię też grać w „Kobietach” w reż. Pawła Szumca, chociaż są w repertuarze 16 lat i zagrałam je 750 razy. Często słyszę pytanie: „Jak ty możesz grać tyle razy w kółko to samo?”. Odpowiadam, że to kwestia nastawienia. Bo jak wchodzisz i myślisz: „O Jezu, znów muszę to robić”, to rzeczywiście może być trudno, ale jak za każdym razem na nowo wkręcasz się w tę postać i w sytuację, to i bawisz się tym, i odkrywasz wiele nowych perspektyw. Aktorstwo nie może być rutynowe, nie można grać i myśleć o tym, co ja ugotuję na obiad. Czasem, gdy są jakieś niesprzyjające warunki pogodowe, stoimy z dziewczynami za kulisami i któraś mówi: „O jak mi się nie chce!”, włącza mi się wtedy potrzeba motywowania. Przypominam: „Dziewczyny, przecież marzyłyśmy o tym, żeby dostać się do szkoły, żeby wychodzić na scenę i teraz nam się nie chce?!”. Pewnie, że bywa, że nam się nie chce, ale robisz dwa kroki i zaraz siedzisz już w innym świecie, jako zupełnie inna osoba niż ta, której przed chwilą się nie chciało. 

A jakie masz marzenie?

Zawodowe to żeby grać i grać, i grać, dopóki mi się nie przestanie chcieć. (śmiech) Pandemia mi pokazała, jak ważną częścią życia jest dla mnie praca. Od niej wiele uzależniałam – planowałam wolne dni, organizowałam wszystko wokół pracy. Nagle to odcięcie sprawiło, że przerażająca stała się myśl, jakby to było, gdyby możliwość pracy w teatrze się skończyła. Chyba bym bez niej umarła. Byłabym zgorzkniałą babą. Wspaniałe w pracy w teatrze jest to, że mam koleżanki młodsze od mojej córki i starsze od mojej mamy. Gesia, 98-letnia aktorka, która umarła niedawno, była moją koleżanką i teraz ci, którzy przychodzą po szkole i mają po 26 lat, to też moi koledzy. Dla nich jestem koleżanką, a nie mamą. Nie mówimy do siebie „A co tam u pani, pani Beatko?”, a pani Beatka „A co tam u ciebie?”. Traktujemy się po partnersku i wzajemnie korzystamy ze swojej różnorodności. To ma też przełożenie na życie. Jak mam problem z jakąś apką, to gdzie pójdę, jak nie do młodszych kolegów? Nie odpowiedzą jak moja córka: „O Boże, mamo, czego znowu nie wiesz?”. Wymieniamy się doświadczeniami. Ja z przyjemnością oglądam i podglądam ich na scenie, bo oni są już pokoleniem inaczej szkolonym, inaczej postrzegają świat. Nie są już skażeni tą komuną, po której człowiek czuł się zawsze gorszy. Oni czują się Europejczykami. Poza tym są to piekielnie zdolni ludzie. Mają czasami na drugim roku lepsze efekty niż my w dyplomach. To robi wrażenie. Poza tym trzeba się uczyć, rozwijać, bo o to właściwie w życiu chodzi. 

A życiowe marzenie Beaty?

Chciałabym, żeby moje córki ułożyły sobie tak życie, by były szczęśliwe, a ja żebym miała spokój. Żebym mogła odpoczywać i otaczać się ludźmi, których kocham, przyjaciółmi. Nie pragnę ekscesów emocjonalnych w sferze prywatnej. Chcę sobie siąść z kawką na balkonie, spojrzeć na zieleń, kota podrapać za uchem, obejrzeć longiem siedem odcinków serialu i zasnąć w okularach nad książką. Usłyszałam kiedyś, że aktor przeżywa życie wielokrotnie. Emocjami, które przeżywamy na scenie, moglibyśmy obdarować niejedną osobę. Dlatego w życiu prywatnym trzeba odpoczywać od emocji, najważniejszy jest spokój. Więc marzy mi się zwykłe, normalne życie. 

Dziękuję za rozmowę. 

 

Rozmawiała Patrycja Babicka

Patrycja Babicka

Patrycja Babicka

Zawodowo związana ze słowem pisanym – zarówno jeśli chodzi o teksty komercyjne, jak i artystyczne. Tekściarka, dramaturg, promotorka sztuk widowiskowych, copywriterka. Po 20 latach w Krakowie postanowiła spełnić swoje marzenie, porzucić miasto, zamieszkać pod lasem i stamtąd zajmować się pisaniem.

Skip to content