Pandemia koronawirusa przyniosła nam mnóstwo nowych doświadczeń. Zostaliśmy jednak — żeby odwołać się do popularnego powiedzenia — rzuceni raczej na głęboką wodę. Musieliśmy się adaptować do zmian w ekspresowym tempie, opierając się głównie na własnej intuicji, o wiele rzadziej zaś na przetestowanych i sprawdzonych rozwiązaniach. Podobnie było również w przypadku pracy z domu.
Jeszcze parę miesięcy przed pandemią przekonywałem jednego z moich klientów, aby pozwolił swoim menedżerom chociaż na jeden dzień home office w miesiącu. Bezskutecznie. Mój rozmówca obawiał się, że jeśli jego pracownicy zostaną w domu, to poczują się raczej jak na urlopie i negatywnie wpłynie to na jakość ich pracy. Po marcu 2020 roku nikt w jego firmie nie miał już wątpliwości, że praca z domu nie tylko jest możliwa, ale że jest tak samo efektywna, jak ta z biura.
Obawiam się, że nie tylko mój klient przekonał się do rozwiązania, na które nie wpadliśmy ze względu na własną pomysłowość, ale z konieczności, przed którą postawiła nas nowa sytuacja. Choć więc home office na taką skalę to dzieło przypadku, obawiam się (!), że przez wielu pracodawców przypadek ten zostanie uznany z szczęśliwe zrządzenie losu. Skąd tyle moich obaw, dosłownie zdublowanych w poprzednich zdaniach?
W ostatnim czasie parę razy słyszałem o scenariuszu stopniowego przerabiania biurowców na bloki mieszkalne albo, jak powiedzielibyśmy nowomodnie, apartamentowce. A to stąd, że wiele firm ponoć wcale nie ma zamiaru po pandemii ściągać pracowników z domowych biur do tych „prawdziwych”, przedpandemicznych. Co więcej, wielu pracowników ponoć tak się zadomowiła w domowych biurach — choć raczej powinniśmy powiedzieć: „zabiurowiła w domach” — że ani myśli wracać do dawnego kieratu. Mam wrażenie, że póki co większość spogląda na to rozwiązanie przez różowe okulary. Tymczasem ja, oddany czytelnik „Marii” Antoniego Malczewskiego, powtarzam sobie w głowie starą prawdę, że „robak się lęgnie i w bujnym kwiecie” i zaczynam zastanawiać się od razu, do czego to może doprowadzić?
Negatywną konsekwencją pracy z domu i stałego przeniesienia się do domowych biur może być stopniowe zanikanie umiejętności sprawnego budowania relacji międzyludzkich i zdolności komunikacyjnych. Mówiąc wprost: pozamykani we własnym „M”, komunikujący się przez maile, messengery i komórki, będziemy „dziczeć” krok po kroku. Ostatecznie nasze porozumiewanie się to nie tylko pisane czy wypowiadane na głos słowa i formułowane wprost komunikaty, ale również (a może i przede wszystkim) to wszystko, co dzieje się między wierszami wymienianych zdań: mowa ciała, gesty, cała ta subtelna energia spotkań na żywo, bycia we własnym towarzystwie, bycia blisko, w grupie, we wspólnocie.
Pracując z domowego biura, po pierwsze musimy więc zadbać o dobre relacje z innymi ludźmi. Wie pan, parę tygodni po przejściu na home office zauważyliśmy u nas w firmie, że dzwonimy do siebie głównie po coś. Rzadko kiedy, żeby zapytać, jak minął weekend albo co ciekawego grają w kinie. W biurze przecież mówi się o tym przy kawie czy podczas obiadu — powiedziała mi kiedyś moja klientka. Bądźmy więc empatyczni i dbajmy o siebie. Nie tylko w wymiarze profesjonalnym, co powinno być standardem, ale również tym zwyczajnie ludzkim.
Po drugie, musimy koniecznie zrozumieć, że jeśli pracujemy z domu, to jesteśmy w pracy, a nie… w domu. To wymaga od nas, aby bardzo wyraźnie wyznaczyć sobie granicę pomiędzy tym, co prywatne a tym, co publiczne. Trzeba więc odpowiedzieć sobie chociażby na pytanie, co ujawniać w obrazie i na jakim tle warto występować, jeśli w życiu zawodowym chcemy budować profesjonalny wizerunek. Takie zdarzenia, jak przemarsze kota przed ekranem może wciąż niektórych śmieszą, ale niedługo wyschną niczym niektóre żarty i będą świadczyć raczej o tym, że się nie ogarnia niż o domniemanym luzie czy oryginalności.
Po trzecie, warto ustalić zasady funkcjonowania z osobami, z którymi mieszkamy. Tutaj trzeba bezwzględnie postawić na komunikację. Jeśli mamy ważne spotkanie z klientem czy bierzemy udział w firmowej naradzie, to bezwzględnie o tym innych poinformujmy. Dajmy im szansę nie włączyć pralki, nie słuchać głośnej muzyki albo nie pojawić się w naszej kamerze w wydaniu plażowym.
Nie tylko rzeczą dobrego tonu, ale standardem powinno być włączanie kamery na spotkaniach jeden na jeden lub w małym gronie. To po czwarte. Nie ma sensu, aby 300 studentów włączało kamerkę na wykładzie. Co innego na ćwiczeniach, w których bierze udział kilkanaście osób czy podczas spotkania z klientem lub współpracownikami. W tej kwestii stawiam sprawę jasno: no excuses. Bez wymówek.
Numer piąty na mojej liście: Chociaż pracujemy z domu, ubierajmy się i zachowujmy tak, jak w pracy. Ubranie w naszym życiu przypomina w jakimś sensie strój aktora podczas spektaklu. Czymże innym jest zresztą nasze życie, jeśli nie jakimś rodzajem sceny i przedstawienia, które gramy i reżyserujemy… Odpowiedni strój będzie wymagać od nas odpowiedniego zachowania. To z kolei ułatwi nam wywiązywanie się ze swoich obowiązków.
Napisałem we wstępie do tego tekstu, że na początku pandemii uczyliśmy się, głównie opierając się na naszej intuicji. Powoli przychodzi czas na to, by posłuchać specjalistów, nauczyć się czegoś od nich, podnieść jakość swojej pracy i poziom jej profesjonalizacji. Warto skorzystać nie tylko z wiedzy osób, które zajmują się etykietą, wystąpieniami publicznymi, sztuką prezentacji, prowadzenia spotkań online, wystąpieniami przed kamerą (swoją drogą, od prawie roku to już doświadczenie nas wszystkich, a nie tylko prezenterów telewizyjnych). Na pewno wiele ważnych i pożytecznych rad dadzą nam psychologowie, od których będziemy mogli się nauczyć, jak przebywając w tych samych własnych czterech kątach wyjść z pracy i wejść do domu. Ale to już temat przynajmniej na osobny artykuł…