fbpx
Czas wolny

Jestem krakowskim domatorem – rozmowa z muzykiem Piotrem Krakowskim

Piotr Krakowski gitara
Fot. Piotr Krakowski

Patrycja Babicka: Ponieważ najrzadziej stawiamy sobie najprostsze pytania, od takiego chciałabym zacząć. Czym jest dla Ciebie muzyka?

Piotr Krakowski: W tym momencie mojego życia to już wszystkim, bo oprócz tego, że po prostu chlebem, to przede wszystkim sposobem spędzania czasu, metodą na autoterapię, pretekstem do nawiązywania relacji. Rzeczywiście muzyka ze mną po prostu zawsze była i przez lata nie zastanawiałem się, co mi daje, mimo że ciągle miałem przy sobie trąbkę albo gitarę. Gdy byłem młodszy, bardziej koncentrowałem się też na aspekcie profesjonalizmu, chciałem, żeby wszystko było pospinane jak należy. A im jestem starszy, tym bardziej luzuję i tyle samo zarabiam muzyką, co nią żyję. Czuję jej nową moc. Pozwala mi katalizować emocje. Nauczyłem się upychać w nią wszystkie żale, syfy, i dzięki niej wracam do równowagi. 

PB: Lubisz śpiewać na trudne tematy?

PK: Nie tylko na trudne, ale to, co śpiewam, ma dla mnie znaczenie. Ostatnio są to głównie teksty Wojtka Klimczyka. Wojtek jest socjologiem i ma umiejętność wychwytywania tego, co istotne, choć niestety niezbyt wesołe. Okazuje się, że spotkaliśmy się w muzyce w czasie, gdy patrzymy na świat przez pryzmat krytyki i lekkiej goryczy. Wojtka teksty dotykają spraw, o których nie chce się mówić. 

PB: Co Ci daje śpiewanie gorzkich piosenek?

PK: Nie wiem, z czego to wynika, ale właśnie takie piosenki jestem w stanie robić szybko. Łatwo mi to przychodzi. Co więcej, po dniu tworzenia, paradoksalnie czuję się szczęśliwy, wyluzowany i naładowany energią. I też w pewnym stopniu – dowartościowany. Mam wrażenie, że to robi dobrze zarówno mnie, jak i odbiorcom. Że pochylając się wspólnie nad opowieścią, w której możemy się odnaleźć, przejrzeć jak w lustrze, łatwiej nam znosić to, co dla nas trudne. Gdy to się dzieje, jest dobrze. 

PB: Wierzysz, że taki stan może być trwały?

PK: Niestety nie. Miewam okresy, że nie mogę z siebie wypuścić nic sensownego. Na przykład teraz. Czasy też nie sprzyjają uskrzydleniu. Przed pandemią byłem przyzwyczajony do grania koncertów non stop. Nie miałem wolnych weekendów. Teraz z różnych powodów wygląda to gorzej, a to właśnie świadomość trasy, wyjazdu, spotkania z publicznością są tym, co motywuje mnie do działania, komponowania nowych rzeczy. To podczas koncertów zbieram inspiracje. Gdy tego nie ma, życie robi się szare. 

PB: Zawsze możesz chwycić za trąbkę i zacząć grać coś kolorowego.

PK: Czasem tak robię, ale widzisz – nie o samo granie tu chodzi, tylko o tego odbiorcę. Gdy wiem, że mam, czy będę miał dla kogo grać, zaczynam czuć sens. Nie jest ważne, czy na koncercie jest sto osób czy pięć – ważne, że są. Teraz, gdy najczęściej grywam sam, czuję dodatkową misję. W projektach kameralnych, gdy uwaga widza skoncentrowana jest tylko na mnie, muszę cały czas być uważny. Przygotowanie takiego koncertu wygląda też inaczej, bo przecież nie mogę tylko grać. Muszę też coś mówić. Żeby to się udało i przyniosło emocje, konieczne jest zawiązane relacji między publicznością a wykonawcą. Odbiorcę trzeba uwieść, a w pojedynkę jest to trudniejsze niż z zespołem. Przynajmniej tak patrzą na to ludzie z mojego pokolenia, bo oczywiście mam świadomość, że młodzi dziś miewają różne odpalone formy uczestnictwa w muzyce. Są na przykład imprezy, gdzie każdy z tłumu ma swoje słuchawki na uszach. Niby wśród ludzi, a jednak bawisz się sama. Może nie chodzi o pokolenie, a po prostu o czasy? Mnie to trochę przeraża. 

PB: Myślisz, że dzięki technologii bardziej odczuwamy indywidualną i zbiorową samotność?

PK: Trochę tak, a koncerty są wciąż szansą na jakąś bliskość. Choćby pozorną. 

PB: Porozmawiajmy o Krakowie – Twoim mieście, bo pretendujesz do tego już nie tylko nazwiskiem, ale i przez zasiedzenie. Co Cię tu trzyma?

PK: Pewnie gdybym wzorem wielu kolegów wyjechał do Warszawy, moje życie wyglądałoby inaczej. Ale zostałem. Szczęśliwie dla mnie, nigdy nie musiałem stąd wyjeżdżać, bo to jest moje miasto. Lubię to, że od 20 lat chodzę do tych samych sklepów, po tych samych ulicach, na piwo do tej samej knajpy. Jestem krakowskim domatorem (śmiech). 

PB: Nie lubisz Warszawy?

PK: Nie lubię zmian. Jeździliśmy z zespołem Milkshop do Warszawy po tym, gdy w 2004 roku wygraliśmy Opole. Nie lubiłem tego, nie ogarniałem tempa i tej kołnierzykowej kultury. Fakt, byłem wtedy jeszcze mentalnym dzieckiem, ale czułem, że to nie jest świat dla mnie. Chwilę wcześniej jako szczyl przeprowadziłem się z Radomia do Krakowa, bo tu byli artyści, tu był jazz, tu był Klub pod Jaszczurami. Nie miałem też backgroundu w postaci muzycznej rodziny. W każdym tym świecie musiałem stawiać sam pierwsze kroki. W Krakowie czułem się jak w domu, a Warszawa przypominała tryb ciągłej rekrutacji. Wybrałem więc dom. 

PB: Chodzi fama, że życie krakowskiej bohemy jest prawdziwie epickie. Zgodzisz się?

PK: Jeśli masz na myśli epickie picie, to fakt – w tym mieście alkohol smakuje na pewno lepiej niż gdziekolwiek, bo każdemu się wydaje, że pije w ramach kosztowania kultury (śmiech). O to ci chodziło?

PB: Chodziło mi bardziej o to, czy Wy, krakowscy artyści, trzymacie się razem?

PK: Oczywiście, że tak. Przez ostatnie lata wiele razy współpracowałem z artystami stąd. Ostatnio na przykład miałem przyjemność pracować z Andrzejem Grabowskim. Także w Krakowie pracowałem ze Stanisławem Sojką, który na stałe nie jest stąd. Również tutaj rozpoczęła się moja przygoda z graniem na trąbce w klubach, do setów dj-skich. W tym czuję się świetnie, bo część mojego serca jest w housie, techno, dubach i reagge.  

PB: Granie na trąbce na żywo do muzyki, którą steruje dj, to koncept, z którego znam właściwie tylko Ciebie. 

PK: Zgadza się. Wymyśliłem sobie to kiedyś i wciąż się sprawdza. Pokazuje, że w muzyce nie ma żadnych ograniczeń. 

PB: Jesteś tego chodzącym przykładem, bo masz duży rozstrzał – od muzyki filmowej, teatralnej, przez liczne zespoły, aż do najmłodszego Twojego dziecka – Jutubera. A przecież Ty wcale nie muzykiem miałeś zostać. Opowiesz o tym?

PK: Tak, ale muszę się mocno cofnąć do przeszłości. Jeśli chodzi o granie na instrumentach, to jestem samoukiem, bo w radomskiej rodzinie robotniczej nie było trendów puszczania dzieci na fortepian. Moja mama chciała, żebym był lekarzem, ale nie dostałem się do klasy biologiczno-chemicznej, tylko do humanistycznej. Na szczęście, gdyż nie interesował mnie przekrój meduzy, tylko raczej poezje Jima Morrisona. Potem trzeba było iść na studia. Wzięliśmy więc z kolegą taki informator, jak kiedyś były, i wylosowaliśmy sobie kierunek. Tak doszło do tego, że zostałem studentem bibliotekoznawstwa. 

PB: Skończyłeś? 

PK: Wiem, do czego pijesz (śmiech). Do tego, że broniłem magistra na tych studiach kilkanaście razy. No i nie obroniłem. Chyba jako jedyny student bibliotekoznawstwa UJ. Mój promotor, pan profesor Jacek Wojciechowski, to był człowiek, któremu się bardzo nie podobało, że ja chciałbym poza tym bibliotekoznawstwem mieć też pasję grania. No, a ja uparcie chciałem zdobyć ten szczyt. Aż w końcu jeden z nas musiał odpuścić i byłem to ja. Potem, po latach, pamiętam, że gramy „Pitawal” w Bagateli i w trakcie braw dostrzegam profesora, bijącego brawa w pierwszym rzędzie. Struchlałem jak uczniak. I nie miałem ochoty podejść, by pogadać (śmiech).

PB: Na szczęście miałeś już fach w rękach. Byłeś doskonałym muzykiem, który sam się nauczył grać na…?

PK: Trąbka, gitara, gitara basowa, sitar indyjski, perkusja i klawisze, ale te ostatnie to do użytku komponowania, a nie do popisów na scenie. 

PB: Jak to się dzieje, że człowiek się uczy grać sam?

PK: Podczas jednego ogniska młodzieżowego sięgnąłem po gitarę. I wpadłem po uszy. Piłowałem więc w domu, dopóki się nie nauczyłem. Przy okazji po latach dowiedziałem się czegoś, czego nie byłem świadomy w tamtym czasie. Otóż uczyłem się w czasie tzw. złotej ery polskiego dresiarstwa. Wyobraź sobie, że jeden z ówczesnych panów dresów spod mojej klatki, powiedział mi niedawno, że ta muzyka była dla nich wtedy odskocznią, że przychodzili pod okno mnie słuchać. A ja zaczynałem od bluesa, więc grałem BB Kinga, Gary’ego Moore’a, Johna Lee Hookera, Milesa Davisa. No i cisnąłem na wszystkim, co mi wpadło w ręce. Miałem też kolegów z instrumentami. Spotykaliśmy się, zakładaliśmy zespoły. Pisałem nawet wiersze przez chwilę. Mój pierwszy tomik nazywał się „Zarzygany bezsens”. Szybko zrozumiałem więc, że pisanie nie jest dla mnie (śmiech).

PB: Ale jednak, choć nie piszesz tekstów sam, piosenki śpiewasz o czymś.

PK: Staram się, dlatego że muzyka jest dla mnie nie tylko spotkaniem, ale trochę też społeczną misją. 

Dziękuję za rozmowę.

___

Z Piotrem Krakowskim rozmawiała Patrycja Babicka.

Piotr Krakowski – kompozytor, trębacz, multiinstrumentalista i producent muzyczny. W swojej karierze, oprócz muzyków, spotykał reżyserów, filmowców, aktorów, a nawet projektantów mody. Współpracował z wieloma artystami polskiej sceny rozrywkowej. Z grupą Milkshop wydał 2 płyty, zwyciężył w opolskich “Debiutach” 2004 r. i zinterpretował na nowo szlagier “Chodź pomaluj mój świat” zespołu 2+1 (czołówka serialu “Magda M.”). Skomponował muzykę do spektaklu „Pitawal. Historie kryminalne Krakowa w piosenkach” w reż. Anny Rokity (od 2016 w repertuarze Teatru Bagatela). Od lat tworzy multimedialne Kino Zremiksowane, które jest unikalnym połączeniem wizualizacji tworzonych na żywo i jego muzyki. Przez lata z Jonathanem Brownem tworzył reggae duet King & Krakowski. Producent i basista Krakow Reggae Band. Jest również twórcą mashupów, czyli zremiksowanych interpretacji przebojów światowego popu. Aktualnie realizuje karierę solową jako trębacz oraz tworzy i występuje w projekcie Jutuber. Towarzyszy również Andrzejowi Grabowskiemu w jego trasie koncertowej promującej płytę „Łagodnie”, do której skomponował muzykę. 

Patrycja Babicka

Patrycja Babicka

Zawodowo związana ze słowem pisanym – zarówno jeśli chodzi o teksty komercyjne, jak i artystyczne. Tekściarka, dramaturg, promotorka sztuk widowiskowych, copywriterka. Po 20 latach w Krakowie postanowiła spełnić swoje marzenie, porzucić miasto, zamieszkać pod lasem i stamtąd zajmować się pisaniem.

Skip to content